...to bardzo osobisty, intymny fragment moich myśli i mojego życia, potrzebny głównie mnie, mimo to zapraszam. Na razie spory tu chaos, trochę o wszystkim i trochę o niczym, ale pracuję nad tym.

piątek, 13 lutego 2015

Tylko trochę o Walentynkach

Wpis, przy okazji walentynek, chciałam początkowo wykorzystać, aby przedstawić pomysł na ozdobę okna, ściany czy co tam jest do ozdobienia (o tym niżej). Ale… cały ten szał z amorem w tle zmusza mnie, by napisać parę słów o moim stosunku do tegoż przesłodkiego dnia lub, jak niektórzy mawiają, święta.

Walentynki! Mają chyba tyluż zwolenników, co przeciwników. Ja bym siebie uplasowała po środku, może z lekkim odchyleniem ku przeciwnikom. Owszem, w czasach odległych o lata świetlne, kiedy jeszcze uczęszczałam do szkoły, należałam do tych, którzy obgryzając paznokcie, czekali na ten wspaniały dzień. Była to przecież jedna z  niewielu okazji, aby zdobyć swoją sympatię, zauroczyć, zwrócić uwagę tego „jedynego”. No cóż…, żaden z obiektów moich westchnień nie westchnął do mnie zwrotnie,  były to więc raczej chwile przynoszące rozczarowanie i frustrację. Pamiętam zaledwie jedne walentynki, ale nie z powodu miłosnych uniesień, bynajmniej. Tak się złożyło, że na ten dzień, miałam wyznaczony egzamin na prawo jazdy. Jedna z bardzo bliskich mi wtedy osób uważała, iż jestem tak beznadziejna, że na pewno nie dam rady go zdać. Co gorsze, podobnie myślałam i ja. Egzamin jednak zdałam a w mojej głowie zrodziło się bledziutkie przeświadczenie, że może jednak nie jestem tak bardzo beznadziejna. Dziś wiem, że tamte walentynki, między innymi dzięki zdanemu egzaminowi, były jednym z przełomowych momentów w moim życiu, ale o tym kiedy indziej, może...

Obecnie nie czekam na dzień zakochanych ani nie oczekuję od Mężula żadnych prezentów, kwiatków, czekoladek czy specjalnych wyznań miłosnych. Wydaje mi się, że przez gadżety w serduszka i słodkie amorki, które atakują niemal z każdej strony, ludziom umyka idea związana ze św. Walentym. Według mnie, całe to zamieszanie jest sztucznie napędzane przez tych, którzy chcą zarobić, ale takie ich prawo. Moim prawem jest temu nie ulegać. Jeśli ktoś świętuje walentynki - rozumiem i szanuję. Ale jeśli wmawia mi się, że powinnam dać się wciągnąć w ten wir, ponieważ jest to dzień, w którym wszyscy są dla siebie mili i okazują sobie miłość, to muszę zaprotestować. Czy naprawdę potrzebujemy specjalnej okazji, dnia oznaczonego w kalendarzu do tego, aby być miłym dla innych, aby okazywać bliskim miłość? Czy nie lepiej byłoby, gdybyśmy postępowali tak na co dzień? Ja właśnie tak uważam i dlatego mogę mówić, że mam walentynki cały rok.

A teraz do rzeczy, czyli jak dobrze się bawić i przy okazji zrobić coś ładnego (nie to ładne, co ładne, lecz co się komu podoba!). Pewnego letniego dnia, gdy Atopek nie chciał już rysować, oglądać książeczek, budować wieży z klocków, sięgnęłam do swej pamięci i wydobyłam "zakurzoną" masę solną. Jako dziecko często lepiłam z niej różne rzeczy. Pomyślałam, że może i Atopkowi się spodoba. Kiedy wszystko było przygotowane, Atopek zabrał się do robienia masy solnej. Wsypał do miski mąkę, sól, wlał wodę a potem uparcie mieszał. Był w swoim żywiole. Ja musiałam jedynie pilnować, żeby nie zjadł materiału do dalszej pracy. Potem rozwałkowaliśmy masę i foremkami do ciastek wycięliśmy różne kształty, które na koniec trafiły do piekarnika. Niestety mama ustawiła za wysoką temperaturę i… udało się uratować tylko 4 serduszka. Kiedy już przestygły, pomalowaliśmy je czerwoną farbą. Mój maluch był taki dumny z tych małych serc, że nie chciał się z nimi rozstać. W obawie, iż będzie chciał z nimi spać, wymyśliłam, że zawiesimy je nad kuchennym oknem. Atopek niechętnie, ale przystał na mój pomysł. Serduszka były ładne, ale wydawały się niedokończone. Kiedy Atopek ucinał sobie poobiednią drzemkę, skorzystałam z okazji i dodałam jeszcze coś od siebie – kokardki zrobione ze starej koronki i białego sznurka. W oknie zawisły cztery małe, czerwone serduszka. Jednak nadal czegoś mi brakowało, dlatego dołożyłam jeszcze serca z papierowej wikliny – pomalowane na biało, z kokardką ze sznurka zabarwionego rozwodnioną czerwoną farbą.



Ja nie jestem fanką serduszek, ale Atopek do dziś jest nimi zachwycony. Kiedy siedzi przy stole, patrzy czasem na nie, wskazuje paluszkiem i mówi: dla Taty, dla Mamy, dla Robalka, dla Babci… a ja cieszę się, że w czasach mojego dzieciństwa nie było ciastoliny, bo nie miałabym teraz, zapewne, tak wspaniałej ozdoby w oknie. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz