...to bardzo osobisty, intymny fragment moich myśli i mojego życia, potrzebny głównie mnie, mimo to zapraszam. Na razie spory tu chaos, trochę o wszystkim i trochę o niczym, ale pracuję nad tym.

środa, 8 kwietnia 2015

Wielkanocne wspomnienia

Postanowiłam, że te święta będą inne niż wszystkie poprzednie. Nic na siłę. Jeśli czegoś nie zrobię, to świat się nie zawali, a nerwów jednak szkoda. Chcąc uniknąć zbędnego chaosu i stresu, na kartce rozpisałam strategię: kto? co? kiedy? gdzie? I z wielką werwą, ochotą i zapałem przystąpiłam do realizacji planu. Jak to jednak rzeczywistość uwielbia weryfikować moje plany i zamierzenia? Słów brak.
Początki wydawały się obiecujące. W tym roku postanowiłam wszystkie dania dostosować do potrzeb Atopka i nie robić dwóch zestawów. Znalazłam kilka fajnych przepisów, zaopatrzenie kuchni udało się zrobić nie na ostatnią chwilę, więc byłam pełna nadziei, iż wreszcie cała w skowronkach przygotuję świąteczną ucztę.
W środę skupiałam się na sprawach bieżących. Dodatkowo odwiedziła nas CC. Spędziliśmy bardzo miłe popołudnie, a ja dodatkowo zostałam posiadaczką upragnionych czerwonych spodni (wow!).
W czwartek udało mi się upiec pyszne ciasteczka, wyczyścić na błysk łazienkę i pozałatwiać kilka pilnych spraw. Wszytko zgodnie z planem. Jednak nie wszystko, bo wieczorem spodziewaliśmy się Warszafki (czyli naszych serdecznych przyjaciół, którzy wyemigrowali do miasta stołecznego Warszawy), ale w rezultacie spotkanie zostało przeniesione na dzień następny.
Piątek zapowiadał się świetnie. Mężulu wziął dzień wolny od pracy, by wspomóc mnie w działaniach przedświątecznych (i chwała mu za to!).Mężulu z Robalem rozpoczęli porządkowanie pokoju dziecięcego, a ja i Atopek udaliśmy się na proszonego śledzika. Po powrocie mieliśmy się zabrać do robienia pisanek. Koniec końców, Robal poszedł spać, Atopek – za zgodą Taty – legł na kanapie i wlepiał gały w TV, Mężulu zaś stwierdził, że to jest świetny czas, aby podgonić prace związane z naprawą sufitu w łazience (tej na błysk przeze mnie wyszorowanej dzień wcześniej). Warknęłam pod nosem i w pisanki bawiłam się sama. Potem przygotowałam koszyczki na święconkę(przecież każdy musi mieć swój!) i rozpoczęłam zmagania z pasztetem z fasoli. Całe szczęście, że goście dopisali. Wspomniana już Warszafka oraz Historyk stawili się na miejscu i skutecznie rozładowali napiętą atmosferę. Wspominkom, żartom, śmiechom nie było końca.
W sobotę dzieci dały nam dłużej pospać. Przez chwilę myślałam – nie wszystko stracone, może jeszcze zdołam zaczarować moich chłopów, żeby wkręcili się w te świąteczne wariactwa. Próżne nadzieje. Nie wiem, jak udało mi się ich wyszykować do święcenia. Zanim wrócili, spróbowałam mojego pasztetu – porażka na całej linii, jakiś felerny przepis, cała robota na nic, ale przecież nie ma czasu na chlipanie, sałatka się sama nie zrobi. Po powrocie chłopaków, w domu rządy objął król chaos. Na tym etapie musiałam zrezygnować z kilku pozycji mojego planu, między innymi: muffinek z żurawiną, ciasta czekoladowego i majonezu ryżowego dla Atopka, o myciu okien nawet nie wspominam. Udało mi się jeszcze ukręcić smalec z fasoli (ten był całkiem jadalny) i idąc na totalną łatwiznę, zrobić sałatkę trzy w jednym, czyli jedna baza i dodatki w zależności od upodobań. Podłamana marnymi sukcesami kulinarnymi oraz brakiem entuzjazmu w rodzinie, w ostatnim zrywie wyczyściłam szafki w kuchni i powiedziałam dość. Kątem oka popatrzyłam jeszcze na pięknie wyrośniętą rzeżuchę i z pytaniem w myślach – czy wytrzyma do jutra? – poszłam spać.
Niedzielę, przywitałam w pogodnym nastroju. Przecież wszystko, co najgorsze już za  nami, teraz przyszedł czas na świętowanie. Dzieciaki z rana nie grymasiły i nawet stół wydał mi się ładnie nakryty, choć nie mam w tym względzie za grosz talentu. Najważniejsze - rzeżucha nie padła! Przyjechała moja Babcia, mogliśmy więc usiąść do stołu. W tym momencie czar prysł. Babcia od razu uświadomiła mi, że za długo gotowałam jajka, a barszcz powinien być bardzo gorący. Poza tym, Babcia nie będzie piła wody czy herbaty, bo przecież wypiła kawę w domu, a w  ogóle to przyjechała pobawić się z prawnukami, więc jak tylko nakarmiłam Robala, wzięła jego i Atopka i poszła do ich pokoju. Mężulu musiał się udać tam zaraz za nimi, bo wystąpił jakiś problem techniczny, w efekcie śniadanie świąteczne zjadłam sama. Przez ponad 30 lat chyba powinnam się przyzwyczaić do takiego traktowania. Starałam się o tym nie myśleć i skupić uwagę na przygotowaniu do wyjazdu „na wieś”. Stwierdziłam, że czarne szpilki, czerwone spodnie i pełny makijaż na pewno poprawią mi humor. W końcu to jedna z nielicznych okazji, by matka na pełny etat błysnęła swoją kobiecością (bo przecież kobietą też jestem!). Moje samopoczucie zdecydowanie się polepszyło. Nawet Mężulu był pod wrażeniem. W samozachwycie pewnie zostałabym do dnia następnego, gdyby nie fakt, że w pogoni za Robalem musiałam przemierzać wiele kilometrów (oczywiście, że w szpilkach, bo jak inaczej?). Kiedy w końcu Mężulu objął wartę, okazało się, że oko szwagierki wymaga konsultacji medycznej i  potrzebny jest kierowca – czyli ja. Pojechaliśmy na nasz ER, a tam ręce mi opadły. Kontakt ze służbą zdrowia w święta to jak  czołowe zderzenie z betonową ścianą. Lekarz nie mógł udzielić pomocy, bo przyjechaliśmy w nieodpowiednich godzinach. Bez konsultacji wróciliśmy jeszcze trochę poświętować. Przed 20:00 zgarnęłam cały majdan plus szwagrostwo. Tych drugich odstawiłam do szpitala, a resztę do domu.
Poniedziałek, nie przyniósł już tylu atrakcji, może poza opryszczką Atopka, która rozgościła się na jego powiece. Do południa wizyta u rodziny, a po południu zabawy z dzieciakami.
Pomimo moich wielkich starań, stres, chaos i nerwy zakłóciły nieco moją wizję rodzinnych świąt. Mimo wszystko, uważam, że nie było tak źle, trochę przecież odpuściłam, a świat się nie zawalił. Strach trochę pomyśleć, co mnie czeka w następny weekend, przecież znów będziemy świętować ;)

PS Szwagierka ma się lepiej, jej oko na szczęście też.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz