Postanowiłam, że te święta będą inne niż wszystkie
poprzednie. Nic na siłę. Jeśli czegoś nie zrobię, to świat się
nie zawali, a nerwów jednak szkoda. Chcąc uniknąć zbędnego chaosu i stresu,
na kartce rozpisałam strategię: kto? co? kiedy? gdzie? I z wielką
werwą, ochotą i zapałem przystąpiłam do realizacji planu. Jak to jednak
rzeczywistość uwielbia weryfikować moje plany i zamierzenia? Słów brak.
Początki wydawały się obiecujące. W tym roku
postanowiłam wszystkie dania dostosować do potrzeb Atopka i nie robić
dwóch zestawów. Znalazłam kilka fajnych przepisów, zaopatrzenie kuchni udało
się zrobić nie na ostatnią chwilę, więc byłam pełna nadziei, iż wreszcie
cała w skowronkach przygotuję świąteczną ucztę.
W środę skupiałam się na sprawach bieżących. Dodatkowo
odwiedziła nas CC. Spędziliśmy bardzo miłe popołudnie, a ja dodatkowo
zostałam posiadaczką upragnionych czerwonych spodni (wow!).
W czwartek udało mi się upiec pyszne ciasteczka,
wyczyścić na błysk łazienkę i pozałatwiać kilka pilnych spraw. Wszytko
zgodnie z planem. Jednak nie wszystko, bo wieczorem
spodziewaliśmy się Warszafki (czyli naszych serdecznych przyjaciół, którzy
wyemigrowali do miasta stołecznego Warszawy), ale w rezultacie
spotkanie zostało przeniesione na dzień następny.
Piątek zapowiadał się świetnie. Mężulu wziął dzień wolny od pracy,
by wspomóc mnie w działaniach przedświątecznych (i chwała mu za to!).Mężulu
z Robalem rozpoczęli porządkowanie pokoju dziecięcego, a ja i Atopek
udaliśmy się na proszonego śledzika. Po powrocie mieliśmy się zabrać
do robienia pisanek. Koniec końców, Robal poszedł spać, Atopek – za zgodą
Taty – legł na kanapie i wlepiał gały w TV, Mężulu zaś
stwierdził, że to jest świetny czas, aby podgonić prace związane z naprawą
sufitu w łazience (tej na błysk przeze mnie wyszorowanej dzień
wcześniej). Warknęłam pod nosem i w pisanki bawiłam się sama. Potem
przygotowałam koszyczki na święconkę(przecież każdy musi mieć swój!) i rozpoczęłam
zmagania z pasztetem z fasoli. Całe szczęście, że goście
dopisali. Wspomniana już Warszafka oraz Historyk stawili się na miejscu i skutecznie
rozładowali napiętą atmosferę. Wspominkom, żartom, śmiechom nie było
końca.
W sobotę dzieci dały nam dłużej pospać. Przez chwilę myślałam
– nie wszystko stracone, może jeszcze zdołam zaczarować moich chłopów, żeby
wkręcili się w te świąteczne wariactwa. Próżne nadzieje. Nie wiem,
jak udało mi się ich wyszykować do święcenia. Zanim wrócili, spróbowałam
mojego pasztetu – porażka na całej linii, jakiś felerny przepis, cała
robota na nic, ale przecież nie ma czasu na chlipanie, sałatka
się sama nie zrobi. Po powrocie chłopaków, w domu rządy objął
król chaos. Na tym etapie musiałam zrezygnować z kilku pozycji mojego
planu, między innymi: muffinek z żurawiną, ciasta czekoladowego i majonezu
ryżowego dla Atopka, o myciu okien nawet nie wspominam. Udało mi się
jeszcze ukręcić smalec z fasoli (ten był całkiem jadalny) i idąc na totalną
łatwiznę, zrobić sałatkę trzy w jednym, czyli jedna baza i dodatki w zależności
od upodobań. Podłamana marnymi sukcesami kulinarnymi oraz brakiem
entuzjazmu w rodzinie, w ostatnim zrywie wyczyściłam szafki w kuchni
i powiedziałam dość. Kątem oka popatrzyłam jeszcze na pięknie
wyrośniętą rzeżuchę i z pytaniem w myślach – czy wytrzyma do jutra? –
poszłam spać.
Niedzielę, przywitałam w pogodnym nastroju. Przecież
wszystko, co najgorsze już za nami, teraz przyszedł czas na świętowanie.
Dzieciaki z rana nie grymasiły i nawet stół wydał mi się ładnie
nakryty, choć nie mam w tym względzie za grosz talentu. Najważniejsze
- rzeżucha nie padła! Przyjechała moja Babcia, mogliśmy więc usiąść do stołu.
W tym momencie czar prysł. Babcia od razu uświadomiła mi, że za długo
gotowałam jajka, a barszcz powinien być bardzo gorący. Poza tym, Babcia
nie będzie piła wody czy herbaty, bo przecież wypiła kawę w domu, a w
ogóle to przyjechała pobawić się z prawnukami, więc jak tylko
nakarmiłam Robala, wzięła jego i Atopka i poszła do ich pokoju.
Mężulu musiał się udać tam zaraz za nimi, bo wystąpił jakiś problem
techniczny, w efekcie śniadanie świąteczne zjadłam sama. Przez ponad 30
lat chyba powinnam się przyzwyczaić do takiego traktowania. Starałam się o tym
nie myśleć i skupić uwagę na przygotowaniu do wyjazdu „na wieś”.
Stwierdziłam, że czarne szpilki, czerwone spodnie i pełny makijaż na pewno
poprawią mi humor. W końcu to jedna z nielicznych okazji, by matka na pełny
etat błysnęła swoją kobiecością (bo przecież kobietą też jestem!). Moje
samopoczucie zdecydowanie się polepszyło. Nawet Mężulu był pod wrażeniem. W samozachwycie
pewnie zostałabym do dnia następnego, gdyby nie fakt, że w pogoni za Robalem
musiałam przemierzać wiele kilometrów (oczywiście, że w szpilkach, bo jak
inaczej?). Kiedy w końcu Mężulu objął wartę, okazało się, że oko
szwagierki wymaga konsultacji medycznej i potrzebny jest kierowca – czyli
ja. Pojechaliśmy na nasz ER, a tam ręce mi opadły. Kontakt ze służbą
zdrowia w święta to jak czołowe zderzenie
z betonową ścianą. Lekarz nie mógł udzielić pomocy, bo przyjechaliśmy w
nieodpowiednich godzinach. Bez konsultacji wróciliśmy jeszcze trochę
poświętować. Przed 20:00 zgarnęłam cały majdan plus szwagrostwo. Tych drugich
odstawiłam do szpitala, a resztę do domu.
Poniedziałek, nie przyniósł już tylu atrakcji, może poza
opryszczką Atopka, która rozgościła się na jego powiece. Do południa
wizyta u rodziny, a po południu zabawy z dzieciakami.
Pomimo moich wielkich starań, stres, chaos i nerwy
zakłóciły nieco moją wizję rodzinnych świąt. Mimo wszystko, uważam, że nie było
tak źle, trochę przecież odpuściłam, a świat się nie zawalił. Strach
trochę pomyśleć, co mnie czeka w następny weekend, przecież znów będziemy
świętować ;)
PS Szwagierka ma się lepiej, jej oko na szczęście też.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz