Każdy, kto mnie zna, potwierdzi, że bywam malkontentką.
To prawda - marudzenie, narzekanie i wypatrywanie wszystkiego
złego jest niemal moim hobby. Na szczęście wzięłam się za tę część
własnego „ja” i uczę się patrzeć na świat cieplej. Proste to nie
jest wcale. Wciąż, w odruchu bezwarunkowym, zdarza mi się jęczeć, że wrr…,
brr… i w ogóle fe, ale zauważam jednocześnie, że potrafię uśmiechnąć
się szeroko z byle powodu. Gdyby nie ta zmiana, zapewne dziś wybuchłabym
spektakularnie lub dałabym się pochłonąć rozpaczy.
Dzień jak co dzień rozpoczął się wcześniejszą pobudką,
ponieważ Mężulu musiał wcześniej wyjść z domu. Wiadomo, jeśli on wcześniej
wstaje, wszyscy wcześniej wstajemy. Noc była w miarę spokojna i zaledwie
trzy razy wstawałam do ząbkującego Robala, więc zebrałam się z łóżka
tylko trochę niemrawo. Widok gorącej kawy, sprowadził na moją twarz
pierwszy zwiastun uśmiechu. Drugi pojawił się gdy dzieciaki wygodnie usadowione
piły mleko, a ja swoją pyszną, mocną kawę. (To część naszej standardowej
procedury). Z błogiego zamyślenia wyrwał mnie telefon. Mężulu oświadczył,
że właśnie zostawił wniosek o przyjęcie Atopka do przedszkola, w
tymże przedszkolu (Yes! Yes Yes!), ale ponieważ nie było Pani Dyrektor,
nie mógł zapytać o różne rzeczy i muszę później zadzwonić (no! Żeby
tylko nie zapomnieć!).
Pobudzona kawą udałam się wraz Robalem do łazienki. Tam
zaś, nie gdzie indziej jak po środku, leżał kopiec ubrań, usypany
wczorajszego wieczora. Pomyślałam – znakomicie, co za oszczędność czasu.
Moją niewątpliwą radość pogłębił fakt, że Atopek ochoczo, bez dodatkowych
zachęt, przywędrował za nami, wyraził nawet wolę umycia się. Zaleciało
sielanką… Dwóch moich Potomnych na jednym podeściku, przy jednej umywalce,
zgodnie, z radością i bez ekscesów, szoruje ząbki. Był to dla mnie szok,
natychmiast pobiegłam po aparat, by uwiecznić tę chwilę. A potem:
tu majtki, tam pielucha, tu skarpetki, tam maść, tu syrop, tam grzebień…
machina nabrała rozpędu i już, już widzę jak wychodzę z łazienki, na zegarze
dopiero 7:45, niesamowicie dobry czas, do 10:00 uporam się z zaplanowanymi
zajęciami i będziemy mogli pójść na długi spacer, może nawet zobaczymy
zaćmienie Słońca (bo przecież to dziś!!!) albo chociaż poszukamy wiosny… w tym
samym momencie rączka Robala osunęła się z małego podeściku, a znalazła
się tam urocza, pulchniutka Robalowa broda, chwilę później łazienka wypełniła
się szlochem. W ciągu kilku sekund przez moją głowę przewinęło się milion
myśli, m.in. te: Kurczę, stłukł bródkę. Ale chyba nie mocno? To było
tylko parę centymetrów. Oj, robi się podkówka. Pewnie ząbkiem rozciął wargę. Ale
może da się rozweselić? Nie da się rozweselić. Powiedz ”aaa”. No tak! Leci
krew. Cholera! Ale skąd? Nie widzę! Szkoda, że nie umiesz pluć. A to co za
czerwona kreska pod brodą? Matko! Dziura! Na wylot! Co? Puknij się w głowę,
chyba poznałaś podstawowe prawa fizyki!?! Dobra, bez paniki, uff, dziury nie
ma, będzie siniak i to duży, szyć chyba nie trzeba. Zęby całe, krwi nie
widać. Przytulanko, przytulanko, przytulanko. Już lepiej… i po co było pić
kawę? Jak dobrze, że tyle czasu zaoszczędziłam.
Dość szybko udało mi się ubrać Atopka, który siedział jak
wryty, obserwując zjawisko puchnięcia brody jego młodszego brata. Ciapnęłam
jakimś kremem na swoją twarz, zadzwoniłam do Mężula, by zakomunikować
co się stało i włączyć jego gotowość do natychmiastowej jazdy do lekarza,
gdyby coś… jeszcze jeden głęboki rzut oka na brodę Robala i przystąpiłam
do rutynowych czynności domowych. Z Robalem na biodrze (nie mogłam go
przecież obitego i rozżalonego zostawić na podłodze), z Atopkiem
wykonującym dookoła nas „orbitki”, przemierzałam cały dom, próbując zaprowadzić
względny ład. W końcu Robal sam zechciał zejść na ziemię, więc nie było na
co narzekać. Ruszyłam śmiało w stronę kuchni, trzeba przecież przygotować
drugie śniadanko (owsianka z owocami), ale wcześniej zetrzeć stół i blaty,
a wcześniej pozmywać, a wcześniej zebrać wszystkie naczynia…
Głęboki wdech i już garnek z płatkami owsianymi
stoi na palniku, naczynia się zmywają, stół się błyszczy, dzieci dostają
do picia wodę, a ich nosy są wycierane do czysta. Przecieram oczy ze
zdumienia – wszystko zjedzone. Krzesła wracają na odpowiednie miejsca, w radiu
przyjemna muzyka, dzieci śpiewają, tańczą i grają (i właśnie dlatego
sąsiedzi z dołu wyprowadzili się wcześniej niż zamierzali). Jeszcze jedna
rozmowa z Mężulem - przerwana przez uśmiechniętego, życzliwego Kominiarza.
Telefon do wspomnianego już przedszkola – wątpliwości rozwiane. Rozmowa z Babcią
– konieczna - zamówienie na obiad w przyszłym tygodniu (będą
pierożki, mniam). Życzenia urodzinowe wysłane (miałam dzwonić, ale… następnym
razem). W międzyczasie z parapetu zleciał fiołek (ten ze zdjęcia),
ale fiołki to najtwardsze rośliny jakie znam. Pranie skończone, wyciągnięte,
powieszone. Barszczyk biały dopieszczony, że palce lizać. Południe.
Na spacer teraz nie pójdziemy, bo Robal już się „kokosi”,
zaraz będzie spać. Włączam Atopkowi bajkę – 30 minut na wyciszenie, potem
drzemka, a ja zrobię kopytka, dziś inne niż zwykle – wiosenne, kolorowe,
a co! W kuchni wszystko przygotowane, nadbiega Atopek. A niech to!!!
Zobaczył co się święci, będzie pomagał, nie mogę mu odmówić. Zabieramy się do
roboty, zagniatam ciasto w trzech kolorach, a mąka zaczyna panoszyć
się wszędzie. Atopek uwielbia pichcić, śmieje się od ucha do ucha, aż miło
patrzeć. Robal wyczuwszy dobrą zabawę, stwierdza, że 45 minut snu wystarczy. Jednym
rozsądnym posunięciem, jest zapakowanie Robala w chustę i na plecy,
inaczej kopytka pójdą w niepamięć. Udało się. Można jeść obiad. Atopek nie
będzie jadł zupy. No co ja sobie myślałam, przecież są kopytka!!!
Robal zje wszystko, co mu podadzą. Kuchnia wygląda jak po przejściu burzy piaskowej (ewentualnie mącznej). Na szczęście jeszcze tylko godzina i Mężulu wróci, a wtedy… w ekspresowym tempie zje obiad, jeszcze szybciej się spakujemy i pojedziemy na wieś. Dzieciaki się pobawią; pogadamy; zjemy coś dobrego; Atopek dostanie dziwnej wysypki na twarzy; wrócimy do domu, mleko, kąpanie; histeria Atopka, który nie spał w dzień; dzieci zasną szybko; Mężulu wyjdzie na piwo, a ja z radością usiądę do pisania.
Robal zje wszystko, co mu podadzą. Kuchnia wygląda jak po przejściu burzy piaskowej (ewentualnie mącznej). Na szczęście jeszcze tylko godzina i Mężulu wróci, a wtedy… w ekspresowym tempie zje obiad, jeszcze szybciej się spakujemy i pojedziemy na wieś. Dzieciaki się pobawią; pogadamy; zjemy coś dobrego; Atopek dostanie dziwnej wysypki na twarzy; wrócimy do domu, mleko, kąpanie; histeria Atopka, który nie spał w dzień; dzieci zasną szybko; Mężulu wyjdzie na piwo, a ja z radością usiądę do pisania.
Taki zwykły dzień. Jednemu wyda się hardcorowy, a innemu
całkiem luźny. Dla mnie był to dzień walki z wewnętrzną marudą i jej świtą.
Powiem śmiało - dostała pałą w łeb i nie udało się jej go zepsuć, choć okazji
było wiele. Jestem zmęczona, ale zadowolona, bo zamiast dotychczasowego wrr…,
brr… i fe, czas wypełniała mi dobra zabawa, a nastrój umilał dziecięcy śmiech,
konflikty rozwiązywały się szybciej i łatwiej i nerwów zmarnowanych było mniej.
Wystarczyło odrobinę zmienić nastawienie do tych nudnych, z pozoru
nieciekawych, codziennych czynności. Wystarczyło spojrzeć na świat oczami
dziecka. Wystarczyło sobie powtarzać: po zimie przychodzi wiosna, wszystko
budzi się do życia, warto w tym uczestniczyć aktywnie. Zazdroszczę trochę
optymistom, bo ich życie – jakie by nie było, zawsze jest ok. Ale z drugiej
strony wczoraj usłyszałam takie krzepiące zdanie „im większa walka, tym większe
zwycięstwo”. Mam wszystko, co potrzebne do szczęścia. Muszę tylko nauczyć się z
tego korzystać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz