...to bardzo osobisty, intymny fragment moich myśli i mojego życia, potrzebny głównie mnie, mimo to zapraszam. Na razie spory tu chaos, trochę o wszystkim i trochę o niczym, ale pracuję nad tym.

sobota, 21 marca 2015

Dzień jak co dzień, czyli w oczekiwaniu na wiosnę

Każdy, kto mnie zna, potwierdzi, że bywam malkontentką. To prawda - marudzenie, narzekanie i wypatrywanie wszystkiego złego jest niemal moim hobby. Na szczęście wzięłam się za tę część własnego „ja” i uczę się patrzeć na świat cieplej. Proste to nie jest wcale. Wciąż, w odruchu bezwarunkowym, zdarza mi się jęczeć, że wrr…, brr… i w ogóle fe, ale zauważam jednocześnie, że potrafię uśmiechnąć się szeroko z byle powodu. Gdyby nie ta zmiana, zapewne dziś wybuchłabym spektakularnie lub dałabym się pochłonąć  rozpaczy.
Dzień jak co dzień rozpoczął się wcześniejszą pobudką, ponieważ Mężulu musiał wcześniej wyjść z domu. Wiadomo, jeśli on wcześniej wstaje, wszyscy wcześniej wstajemy. Noc była w miarę spokojna i zaledwie trzy razy wstawałam do ząbkującego Robala, więc zebrałam się z łóżka tylko trochę niemrawo. Widok gorącej kawy, sprowadził na moją twarz pierwszy zwiastun uśmiechu. Drugi pojawił się gdy dzieciaki wygodnie usadowione piły mleko, a ja swoją pyszną, mocną kawę. (To część naszej standardowej procedury). Z błogiego zamyślenia wyrwał mnie telefon. Mężulu oświadczył, że właśnie zostawił wniosek o przyjęcie Atopka do przedszkola, w  tymże przedszkolu (Yes! Yes Yes!), ale ponieważ nie było Pani Dyrektor, nie mógł zapytać o różne rzeczy i muszę później zadzwonić (no! Żeby tylko nie zapomnieć!).
Pobudzona kawą udałam się wraz Robalem do łazienki. Tam zaś, nie gdzie indziej jak po środku, leżał kopiec ubrań, usypany wczorajszego wieczora. Pomyślałam – znakomicie, co za oszczędność czasu. Moją niewątpliwą radość pogłębił fakt, że Atopek ochoczo, bez dodatkowych zachęt, przywędrował za nami, wyraził nawet wolę umycia się. Zaleciało sielanką… Dwóch moich Potomnych na jednym podeściku, przy jednej umywalce, zgodnie, z radością i bez ekscesów, szoruje ząbki. Był to dla mnie szok, natychmiast pobiegłam po aparat, by uwiecznić tę chwilę. A potem: tu majtki, tam pielucha, tu skarpetki, tam maść, tu syrop, tam grzebień… machina nabrała rozpędu i już, już widzę jak wychodzę z łazienki, na zegarze dopiero 7:45, niesamowicie dobry czas, do 10:00 uporam się z zaplanowanymi zajęciami i będziemy mogli pójść na długi spacer, może nawet zobaczymy zaćmienie Słońca (bo przecież to dziś!!!) albo chociaż poszukamy wiosny… w tym samym momencie rączka Robala osunęła się z małego podeściku, a znalazła się tam urocza, pulchniutka Robalowa broda, chwilę później łazienka wypełniła się szlochem. W ciągu kilku sekund przez moją głowę przewinęło się milion myśli, m.in. te: Kurczę, stłukł bródkę. Ale chyba nie mocno? To było tylko parę centymetrów. Oj, robi się podkówka. Pewnie ząbkiem rozciął wargę. Ale może da się rozweselić? Nie da się rozweselić. Powiedz ”aaa”. No tak! Leci krew. Cholera! Ale skąd? Nie widzę! Szkoda, że nie umiesz pluć. A to co za czerwona kreska pod brodą? Matko! Dziura! Na wylot! Co? Puknij się w głowę, chyba poznałaś podstawowe prawa fizyki!?! Dobra, bez paniki, uff, dziury nie ma, będzie siniak i to duży, szyć chyba nie trzeba. Zęby całe, krwi nie widać. Przytulanko, przytulanko, przytulanko. Już lepiej… i po co było pić kawę? Jak dobrze, że tyle czasu zaoszczędziłam.
Dość szybko udało mi się ubrać Atopka, który siedział jak wryty, obserwując zjawisko puchnięcia brody jego młodszego brata. Ciapnęłam jakimś kremem na swoją twarz, zadzwoniłam do Mężula, by zakomunikować co się stało i włączyć jego gotowość do natychmiastowej jazdy do lekarza, gdyby coś… jeszcze jeden głęboki rzut oka na brodę Robala i przystąpiłam do rutynowych czynności domowych. Z Robalem na biodrze (nie mogłam go przecież obitego i rozżalonego zostawić na podłodze), z Atopkiem wykonującym dookoła nas „orbitki”, przemierzałam cały dom, próbując zaprowadzić względny ład. W końcu Robal sam zechciał zejść na ziemię, więc nie było na co narzekać. Ruszyłam śmiało w stronę kuchni, trzeba przecież przygotować drugie śniadanko (owsianka z owocami), ale wcześniej zetrzeć stół i blaty, a wcześniej pozmywać, a wcześniej zebrać wszystkie naczynia…
Głęboki wdech i już garnek z płatkami owsianymi stoi na palniku, naczynia się zmywają, stół się błyszczy, dzieci dostają do picia wodę, a ich nosy są wycierane do czysta. Przecieram oczy ze zdumienia – wszystko zjedzone. Krzesła wracają na odpowiednie miejsca, w radiu przyjemna muzyka, dzieci śpiewają, tańczą i grają (i właśnie dlatego sąsiedzi z dołu wyprowadzili się wcześniej niż zamierzali). Jeszcze jedna rozmowa z Mężulem - przerwana przez uśmiechniętego, życzliwego Kominiarza. Telefon do wspomnianego już przedszkola – wątpliwości rozwiane. Rozmowa z Babcią – konieczna - zamówienie na obiad w przyszłym tygodniu (będą pierożki, mniam). Życzenia urodzinowe wysłane (miałam dzwonić, ale… następnym razem). W międzyczasie z parapetu zleciał fiołek (ten ze zdjęcia), ale fiołki to najtwardsze rośliny jakie znam. Pranie skończone, wyciągnięte, powieszone. Barszczyk biały dopieszczony, że palce lizać. Południe.
Na spacer teraz nie pójdziemy, bo Robal już się „kokosi”, zaraz będzie spać. Włączam Atopkowi bajkę – 30 minut na wyciszenie, potem drzemka, a ja zrobię kopytka, dziś inne niż zwykle – wiosenne, kolorowe, a co! W kuchni wszystko przygotowane, nadbiega Atopek. A niech to!!! Zobaczył co się święci, będzie pomagał, nie mogę mu odmówić. Zabieramy się do roboty, zagniatam ciasto w trzech kolorach, a mąka zaczyna panoszyć się wszędzie. Atopek uwielbia pichcić, śmieje się od ucha do ucha, aż miło patrzeć. Robal wyczuwszy dobrą zabawę, stwierdza, że 45 minut snu wystarczy. Jednym rozsądnym posunięciem, jest zapakowanie Robala w chustę i na plecy, inaczej kopytka pójdą w niepamięć. Udało się. Można jeść obiad. Atopek nie będzie jadł zupy. No co ja sobie myślałam, przecież są kopytka!!!
Robal zje wszystko, co mu podadzą. Kuchnia wygląda jak po przejściu burzy piaskowej (ewentualnie mącznej). Na szczęście jeszcze tylko godzina i  Mężulu wróci, a wtedy… w ekspresowym tempie zje obiad, jeszcze szybciej się spakujemy i pojedziemy na wieś. Dzieciaki się pobawią; pogadamy; zjemy coś dobrego; Atopek dostanie dziwnej wysypki na twarzy; wrócimy do domu, mleko, kąpanie; histeria Atopka, który nie spał w dzień; dzieci zasną szybko; Mężulu wyjdzie na piwo, a ja z radością usiądę do pisania.
Taki zwykły dzień. Jednemu wyda się hardcorowy, a innemu całkiem luźny. Dla mnie był to dzień walki z wewnętrzną marudą i jej świtą. Powiem śmiało - dostała pałą w łeb i nie udało się jej go zepsuć, choć okazji było wiele. Jestem zmęczona, ale zadowolona, bo zamiast dotychczasowego wrr…, brr… i fe, czas wypełniała mi dobra zabawa, a nastrój umilał dziecięcy śmiech, konflikty rozwiązywały się szybciej i łatwiej i nerwów zmarnowanych było mniej. Wystarczyło odrobinę zmienić nastawienie do tych nudnych, z pozoru nieciekawych, codziennych czynności. Wystarczyło spojrzeć na świat oczami dziecka. Wystarczyło sobie powtarzać: po zimie przychodzi wiosna, wszystko budzi się do życia, warto w tym uczestniczyć aktywnie. Zazdroszczę trochę optymistom, bo ich życie – jakie by nie było, zawsze jest ok. Ale z drugiej strony wczoraj usłyszałam takie krzepiące zdanie „im większa walka, tym większe zwycięstwo”. Mam wszystko, co potrzebne do szczęścia. Muszę tylko nauczyć się z tego korzystać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz